Zastrzeżenie! Psychodeliki są w dużej mierze nielegalnymi substancjami i nie zachęcamy ani nie tolerujemy ich używania tam, gdzie jest to niezgodne z prawem. Akceptujemy jednak przypadki nielegalnego używania narkotyków i uważamy, że oferowanie odpowiedzialnych informacji na temat redukcji szkód jest niezbędne do zapewnienia ludziom bezpieczeństwa. Z tego powodu niniejszy dokument ma na celu zwiększenie bezpieczeństwa osób decydujących się na stosowanie tych substancji.
Substancja/Substancje: Psylocybina (grzyby)
Mikrodawkowanie/Pełne dawki? Pełna dawka
Zdiagnozowane zaburzenie: Fobia społeczna, zaburzenia lękowo-depresyjne
Który aspekt życia się polepszył: Samopoczucie, zdrowie fizyczne, produktywność, relacje
Opis
Zaczynając od samego początku, odkąd pamiętam byłam bardzo lękowym dzieckiem. Bałam się obcych, niezależnie od tego, czy byli to dorośli czy dzieci. Najpierw moim mechanizmem obronnym było chowanie się za spódnicą mamy, a potem po prostu nie odzywanie się. Byłam do tego stopnia sparaliżowana lękiem w sytuacjach społecznych, że nie potrafiłam odpowiedzieć choćby “tak”‘ lub “nie”, nawet osobom z bliskiej rodziny.
W szkole było podobnie, nie miałam problemów z samą nauką, wyłącznie z odzywaniem się na lekcjach. Z każdą kolejną klasą starałam się jakoś przełamywać, chociaż cały czas wiązało się to z gigantycznymi emocjami, głównie lękiem, szybszym biciem serca i brakiem tchu. Od 1kl podstawówki do 3 liceum udało mi się na tyle się oswoić z tym lękiem i rozmawianiem z ludźmi, że byłam nawet trochę bardziej śmiała niż inni rówieśnicy, także można powiedzieć, że trochę to wypracowałam.
Po drodze jednak doświadczyłam też wielu mniejszych lub większych problemów, głównie rodzinnych i finansowych. Utrata zaufania do własnego ojca przełożyła się na utratę zaufania do innych ludzi, wiele ostrych kłótni rodziców, a potem rozwód sprawiły, że w pewnym momencie wolałam nie czuć nic niż ciągle cierpieć.
Do tego dochodziły brak poczucia bezpieczeństwa oraz brak prawdziwego dorosłego obok mnie, który mógłby być autorytetem i wzorem do naśladowania. Wszystko to złożyło się na moje zamknięcie się w sobie, słabą samoocenę, ciągłe porównywanie się do innych i tak jak pisałam wcześniej, po prostu przestałam lubić samą siebie. Dlatego próbowałam być kimś innym, ale nie wychodziło mi to za dobrze, więc jeszcze bardziej siebie nie akceptowałam. Koło się zamyka.
Przez wiele lat nosiłam maskę, nie pokazywałam prawdziwej siebie, nie mówiłam o swoich problemach, nie pozwalałam ludziom tak naprawdę siebie poznać. Przeważnie funkcjonowałam wtedy w dwóch stanach – albo hiperaktywności i euforii albo zamulenia i otępienia, ale nie zdiagnozowano u mnie dwubiegunówki.
Jako nastolatka na imprezach przesadzałam z alkoholem, nie raz urywał mi się film, ale w tamtych chwilach był to po prostu jakiś mój mechanizm radzenia sobie z ciągle narastającymi emocjami, którym normalnie nie dawałam ujścia. Brak zrozumienia samej siebie i swoich potrzeb prowadził też do wybierania nieodpowiednich partnerów i ryzykownych zachowań seksualnych. Na szczęście żaden z nich mnie nie skrzywdził w żaden sposób.
Jeden z ostatnich partnerów zapoznał mnie z ziołem, które w moim ówczesnym stanie wywoływało tylko więcej lęków, stresu i obaw niż przyjemności. Mimo to zawsze się zgadzałam na kolejne jaranie.
Przeżyłam wtedy wiele nieprzyjemnych bad tripów, z czego jeden z nich zakończył się półroczną depersonalizacją.
W międzyczasie zaczęłam chodzić na psychoterapię, jednak źle dobrano mi terapeutkę i nurt, więc sesje nie dały mi niczego poza nauczeniem się jak mówić o sobie i trochę bardziej umiałam się otworzyć przed drugą osobą.
W tamtym okresie wrócił ze zdwojoną siłą lęk społeczny, zaburzenia depresyjno-lękowe i bardzo samokrytyczne myśli. Po pół roku chodzenia na terapię, która nie przyniosła praktycznie żadnej poprawy, postanowiłam pójść do psychiatry.
Przepisano mi 10mg escitilu i przez kolejny rok nie odczuwałam żadnych wcześniejszych problemów. Po tym czasie jednak, gdzie kuracja powinna się już powoli kończyć, działanie leku bardzo osłabło i psychiatra zdecydował zwiększyć dawkę, więc i sama kuracja znowu miała trwać kolejny rok.
Zwiększenie dawki pomogło, jednak nie miałam pewności, czy za kolejne pół roku czy rok sytuacja się nie powtórzy. Zrozumiałam wtedy, że w moim przypadku leki tylko tuszują moje problemy.
Ani razu nie czułam potrzeby rozmowy z samą sobą na temat wcześniejszych przeżyć, nie widziałam sensu, żeby się w to zagłębiać. Po prostu było dobrze i myślałam, że tak już zostanie, ale przeszłość prędzej czy później cię dogoni, szczególnie jeśli jak ognia unikasz konfrontacji z nią.
W międzyczasie znów podjęłam się psychoterapii, tym razem terapeutka i nurt były w punkt, ale i tak nie byłam nią w pełni usatysfakcjonowana. Miałam wrażenie, że ciągle poruszamy się po powierzchni i brakowało mi tego dogłębnego zrozumienia swoich problemów. Brakowało mi dogrzebania się do ich źródła.
Wtedy przyjaciel zaproponował mi grzyby.
Po jednej takiej “sesji” z samą sobą dowiedziałam się o sobie więcej niż w trakcie dziesiątek godzin na psychoterapii. Nie chcę nikogo zniechęcać do psychoterapii albo leków, po prostu w moim przypadku to nie zdało egzaminu. Leki pomogą normalnie funkcjonować, ale nie rozwiążą niezaadresowanych wcześniej problemów.
Psychoterapia też może pomóc, o ile ma się dostęp do swojej głowy i swoich myśli, a ja byłam mocno zablokowana.
Grzyby właśnie dały mi do nich dostęp i w końcu mogłam wszystko zrozumieć, zobaczyć swoją przeszłość i teraźniejszość takimi, jakimi są, bez upiększania, bez wyolbrzymiania. Poznałam w końcu prawdę o sobie i swoim życiu i nareszcie mogłam zacząć nad tym pracować.
Teraz dużo łatwiej mi się myśli, dużo więcej rozmawiam z ludźmi, “mówienie swoich myśli” stało się moim ulubionym zajęciem. Jestem szczera w stosunku do siebie i innych, zobaczyłam co mi szkodzi, co mi pomaga, zarówno fizycznie jak i psychicznie. Zmieniło się zupełnie moje nastawienie do alkoholu, traktuję go jako truciznę.
Nie mówię, że jest idealnie, bo nadal popełniam błędy.
Ostatnio po długiej przerwie znowu przesadziłam z alkoholem, ale staram się zrozumieć dlaczego tak się stało.
Nie oceniam siebie i innych tak surowo jak wcześniej, bo jesteśmy tylko i aż ludźmi. Czuję w sobie dużo większy spokój i luz, nie złoszczę się jak coś nie pójdzie po mojej myśli. Działam na tym co przynosi mi życie. Niektórzy może pamiętają rozprawki szkolne typu “Czy człowiek panuje nad własnym losem, czy jest uzależniony od siły wyższej”.
Ja myślę, że i to i to. Nie mamy wpływu na wszystko, ale musimy być jak artyści i rzeźbić to, co chcemy w tym, co nam dadzą. Każdy tak naprawdę ma władzę nad swoim życiem. Jeśli się go nie lubi, to trzeba robić wszystko, żeby je zmienić. bo gnijąc w tym samym g*wnie krzywdzimy tylko siebie i najbliższych. Change it, accept it or leave it
Teraz już ufam samej sobie, w końcu wiem kim jestem i po prostu siebie lubię. A dzięki temu, że w końcu jestem sobą inni też bardziej mnie polubili.
Można wyłapać kiedy ktoś udaje kogoś, kim nie jest.
Widać w tej osobie napięcie, nienaturalność, sztywność w ciele, często mimika i mowa ciała są niedopasowane albo prawie wcale ich nie ma. Ludzie nie lubią sztucznych ludzi, bo nie wiedzą z kim tak naprawdę mają do czynienia, czują się niepewnie.
Kiedyś byłam zawsze w tle, niezauważona. Teraz ludzie sami mówią, że jestem “rozkoszna” cokolwiek to znaczy :’) Wiem, że porada “bądź sobą” jest strasznie banalna, ale jak w końcu się ją zrozumie w 100%, to całkowicie potrafi zmienić życie. Przede wszystkim akceptacja. Samego siebie i świata.
Akceptacja niedoskonałości życia, ludzi, akceptacja swojej kruchości i śmiertelności i dawanie sobie czasu i przestrzeni, żeby się uczyć, popełniać błędy, próbować nowych rzeczy i cały czas stawać się lepszą osobą. Tym samym sobą, ale z pozytywnymi nawykami i zdrowym podejściem. O to chyba chodzi w życiu, żeby zostawić to miejsce po sobie odrobinę lepszym, pompować w nie tyle dobra i miłości ile się da (bo chyba od zawsze jesteśmy na deficycie) i przede wszystkim delektować się samą wędrówką. Ktoś powie, że nasze istnienie to zaledwie nic nieznaczące kilka sekund w porównaniu do wieczności, dlatego nic nie ma sensu. Po części to prawda, ale jeśli to może być dobrze przeżyte kilka sekund, to myślę, że warto. W końcu nic innego oprócz życia nie mamy.
I pamiętajcie, nie zabijajcie robaczków, one też chcą tylko spokojnie żyć :’)
Mój komentarz
Cóż za relacja!
Bardzo trafnie autorka zauważyła, że psychoterapia może okazać się nieskuteczna, bądź też nie tak skuteczna jak mogłaby być w przypadku osób, które po prostu “nie mają” dostępu do pewnych aspektów swojego życia wewnętrznego. Wielokrotnie widziałem jak zmiana przyśpieszała kilka tygodni po doświadczeniu psychodelicznym.
Zgadzam się również z opinią dotyczącą leków. Daleki jestem od ich demonizowania, jednak doskonale wiem jak obecnie wygląda spora część diagnoz psychiatrycznych. Słuchając relacji klientów, czasami mam wrażenie, że niektórzy lekarze swoją karierę postanowili sprowadzić do wypisywania recept. Leki brane przez źle zdiagnozowana osobę w najlepszym wypadku “zapauzują” występowanie objawów, które i tak w końcu wrócą. W najgorszym wypadku efekty uboczne mogą pogłębić zaburzenie, często dokładając kolejne.
Wracając do relacji, duży nacisk autorka zwraca na akceptację. Psychodeliki są prawdopodobnie najlepszym z narzędzi, które do tej pory poznałem uczące właśnie tej “umiejętności”. Zaakceptowanie czegoś nie polega na uległości, czy poddaniu się. Akceptacja to przyjęcie do wiadomości, że obecnie “jest jak jest” i potraktowanie tego punktu jako punktu wyjścia, a nie końca.
Jest to pierwsza część relacji, druga dotycząca mikrodawkowania pojawi się niebawem 🙂
Jeśli chcesz podzielić się swoją relacją, kliknij tutaj